Podnoszenie „Ludu”. Matryca.

dnia

Aktualne dyskusje (wywołane tym) w sieciach społecznościowych krążą wokół tematów takich jak: kapitał kulturowy, klasizm, „lud”, elitaryzm. Sama wypowiedź noblistki nie jest specjalnie tutaj ważna, ot mało fortunna polemika z Mickiewiczem. Ciekawsza jest natomiast krążąca po sieciach społecznościowych stadna wrzawa, która kalibruje, ustawia i wyznacza stanowiska na mapie światopoglądowo-politycznej. Niestety uparcie wpadając w dychotomiczne koleiny.

Warto więc przypomnieć, choćby szkicowo mapę na której się poruszamy. Wyznaczona ona jest relacją między „ludem” a kategorią zmiany, postępu, którą na potrzeby tej notki nazwę „podnoszeniem”. Używam tego paternalistycznego, modernistycznego z ducha terminu celowo, częściowo po aby go odzyskać i rozumieć jako „samopodnoszenie”. To ostatnie rozumiem jako przekraczanie własnego położenia, wydobywanie się z warunków w które zostaliśmy wrzuceni.

(Samo)podnoszenie to praca na rzeczy „królestwa wolności” i walka ze światem determinizmów.

Rozumienie owego (samo)podnoszenia przyjmuję za Gramscim i jego wizją komunizmu jako filozofii praktyki:

Oraz tu:

Widać, szczególnie w drugim cytacie, pewne modernistycznie brzmiące uroszczenie, dziś dość niepokojące. Pragnę jednak zwrócić uwagę aby czytać oba cytat równocześnie. Podnoszenie w ujęciu Gramsciego, to upowszechnianie jakiegoś dobra, tworzenie podstawy do uspołecznienia go, wtopienia w struktury codzienności tak aby w dialogu z tym co zastane móc iść w kierunku lepszego, bardziej sprawiedliwego świata. Nieprzypadkowo modelową praktyką dla niego było szkolnictwo powszechne i walka o nie.

Wychodząc od pojęcia „podnoszenia”, chcę pokazać czym różnią się trzy podstawowe, odziedziczone po nowoczesności formacje ideowo-polityczne: 1. komunizm (radykalny socjalizm), 2. liberalizm i (neoliberalizm) oraz 3. faszyzm (we wszelkich odmianach).

Komunizm (socjalizm radykalny) – tu sprawa jest prosta, dobra takie jak umiejętność czytania, obcowanie ze sztuką, literaturą, dostęp do nauki i wiedzy, racjonalność powinny być jak najszerzej dostępne. Należy dołożyć starań aby „podnosić” masy. Warto dodać, że w ideale komunistyczno-socjalistycznym owo podnoszenie od początku było rozumiane też jako samopodnoszenie – tu warto przypomnieć sobie o kółkach samokształceniowych robotników, czy propagandzie, która za wzór stawiała „samouków z ludu”. Podnoszenie zatem to dzielenie tym, co uważamy za wartościowe, cenne. W ujęciu Gramsciego nacisk położony był na to, aby owo „podnoszenie” robione było w sposób organiczny, w dialogu z odziedziczonymi historycznie strukturami powszechnych mniemań, obyczajów etc. Ów edukacyjno-pedagogiczny wymiar filozofii praktyki powinien być wzorcem, niestety praktyki sprzężonych z fordyzmem, państwem narodowym państw socjalistycznych często bardzo od tego odbiegały. Stąd często słuszne i chwalebne ideały „podnoszenia” wprowadzano przemocą wytwarzając opór i alienację.

Podsumowując, jesteś komunistą (socjalistą radykalnym) wtedy gdy uważasz, że a) coś jest cenne, jest dobrem (np. możliwość obcowania z literaturą), i b) starasz się owym dobrym obdzielić maksymalną ilość osób (w ideale wszystkich) oraz c) wiesz, że wymaga to pracy i jest procesem a nie wynika z jakiejś „wrodzonej” i „naturalnej” dyspozycji do możliwości przyjęcia owego dobra.

Warto w tym miejscu odesłać do roli sztuki w kontekście Komuny Paryskiej:

Liberalizm (i neoliberalizm) – tu jest odrobinę trudniej, zakłada się, że dystrybucja owych dóbr, wynika z jakiś „naturalnych” mechanizmów i dyspozycji. W wersji liberalizmów paternalistycznych, opiekuńczych zmiękcza się stanowisko mówiąc o wyrównywaniu szans. Na drugim biegunie raczej się wyostrza owe „naturalne” dyspozycje i mechanizmy. W liberalizmie także ceni się częściowo te same dobra, tyle tylko, że sztuka, literatura, są wplecione w klasowy, habitusowy podział hierarchiczny, stanowią różnicę, dystynkcję służącą podtrzymywaniu tych różnic. Tu też pojawia się model, który podtrzymuje różne style konsumpcji dla różnych klas. W tym modelu obrona owych granic klasowych może być bardzo brutalna, szczególnie gdy chodzi o „fetyszyzm małych różnic”, w którym jedni pisarze i pisarki kupowani w kiosku na lotnisku są już biletem do „podnoszenia się”, a inni kupowani w kiosku obok to wyraz gustów plebejskich i niskich.

Podsumowują, w ujęciu liberalnym dobra są rozdzielanie przez jakieś quasi-naturalne mechanizmy (rynkowe), ale maskowane jest mitem merytokracji, która przypisuje zdolność do gromadzenia, posiadania, obcowania danym dobrem własnościom i osiągnieciom jednostek. To ostatnie często rozumiane jest jako wrodzone.

Faszyzmy – w tym ujęciu, elity schlebiają „ludowi”, konstruują jakieś jego wyobrażenie, pozorują walkę z elitami (same nimi będąc, lub aspirując do nich) przez wytwarzanie ludomańskich mitów. I tak jak Gramsci chciał zrozumieć obyczaje, mniemania, świat determinizmów aby je w edukacyjnym wysiłku przeobrażać, tak tu idzie o to aby użyć „ludu” jako paliwa do własnego sukcesu. Reakcyjny „folklor” jest dopieszczany w kontrze do Oświecenia, racjonalności i postępu. Te dobra, najczęściej rozumiane jako wąski wymiar racjonalności technicznej mają być dostępne wąskiej grupie specjalistów, ewentualnie są one dla zaufanych kręgów, na zewnątrz panuje rozpasany kult Sprostaczenia:

Z pomieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała: „Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy ofiarę całopalną z wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni, wraz z ich najmitami i mędrcami. Niechaj zginą w płomieniach wraz ze swoimi dziełami, imionami, a nawet z pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze dzieci, że świat stal się nowy, że mogą nic nie wiedzieć o sprawach, które dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się od nowa”.

Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie, plagach, szaleństwie, pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie, kiedy jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych – członek po członku, zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że pomagał w tym, by ziemia stała się tym, czym się stała. Nic nie było bardziej nienawistne w oczach tłuszczy niż ludzie wykształceni, po pierwsze dlatego, że służyli książętom, ale poza tym dlatego, że nie chcieli przyłączyć się do krwawych rozpraw i próbowali sprzeciwić się tłuszczy, nazywając jej członków „krwiożerczymi prostakami”.

Tłuszcza radośnie podchwyciła tę nazwę i wzniosła okrzyk: „Prostacy! Tak, tak! Jestem prostakiem! Czy jesteś prostakiem? Zbudujemy miasto i nazwiemy je Miastem Prostackim, albowiem wtedy wszyscy sprytni łajdacy, którzy ściągnęli klęskę na nasze głowy, będą martwi! Prostacy! Chodźmy! Pokażemy im! Czy ktoś tutaj nie jest prostakiem? Dawajcie drania, jeśli się taki znajdzie!”

Modelowym faszyzmem w tym ujęciu jest świat Cytadeli rządzonej przez Wiecznego Joe, zarządzającego dostępem do dóbr w imię „ludu”:

Podsmowując:

  1. Komunizm (socjalizm radykalny): Uważasz, że coś jest dobrem (np. kapitałem kulturowym) i chcesz się nim podzielić, chcesz edukować tak aby inni mogli się nim cieszyć. Chcesz aby wszyscy się mogli (samo)podnosić.
  2. Liberalizm (neoliberalizm): Uważasz, że dobra takie jak kapitał kulturowy przynależą jednostkom gdyż one sobie na to zasłużyły (mają je „z urodzenia”, „z ciężkiej jednostkowej pracy”) a ich nierówna dystrybucja jest czymś naturalnym. Nie chcesz edukować, przeciwnie, chcesz używać różnic i dzielić ludzi w celu obrony „naturalnej” hierarchii. Podnoszenie się innych Ci zagraża, gdyż może wywrócić maleńką tratwę Twojego przywileju.
  3. Faszyzm(y): Uważasz że dobra takie jak kapitał kulturowy przynależą elitom, ale wiesz też, że warto „trzymać” innych w świecie determinizmów, nie pozwolić im się „podnosić”. Jednakże dajesz im ersatz emancypacji tworząc pseudo afirmację ich położenia. Przykładowo zamiast zmienić nawyki żywieniowe wynikające z kapitalistycznej chęci zysku, wytwarzasz narrację o tym, że tłuste niezdrowe żarcie, osypane cukrem i zapijane alkoholem to autentyczność, przeciwstawiona elitom. Nie masz zamiaru nikogo „podnosić” ze świata determinizmów, chcesz jedynie używając sprytnych narracji utrzymać innych w tym położeniu wyzyskując ich jako paliwo do walki w obronie swoich elitarnych interesów (maskując to pozornym „antyelitaryzmem”).

10 Komentarzy Dodaj własny

  1. belaburyl pisze:

    Ciekawe. Ale jako socjolog (i polonistka) dziwię się, że pani Tokarczuk odwołała się do takiego trywialnego określenia – na poziomie reklamy Media Markt. O ludziach przecież świadczą nie tylko poglądy, ale chyba przede wszystkim styl ich wyrażania. To jedno. A drugie: jak tłumaczył Bachtin: słowa mają zapach – dnia, zawodu, kontekstu. Literat powinien być na to wyczulony. A okazało się, że nie jest.

    1. fronesis pisze:

      Sama jej uwaga, to lapsus, pewnie jakiś brak uważność. Chyba z niej liberałka wyszła. Mnie zaciekawiło raczej to, jak zareagowano, jak się liberalny komentariat ustawił i jak zaczął ustawiać do pionu tych „idiotów”. Jako lewicowiec ze wsi, które całe życie dużo czytał, i pamięta ile PRL, co by nie mówić starał się robić dla czytelnictwa, czułem potrzebę reakcji.

      1. ICHWILLCHEMIKERWERDEN pisze:

        „ile PRL, co by nie mówić starał się robić dla czytelnictwa” – spójrz na to:

        Kliknij, aby uzyskać dostęp Bibliobus_w_woj._siedleckim.pdf

  2. belaburyl pisze:

    „Liberalny komentariat” idzie w zaparte i reaguje na zasadzie stadnego odruchu. Trochę dziwne jak na liberałów. Gdzie ich indywidualność?

    1. fronesis pisze:

      Tak, to jest niesamowite jak są „czuli” razem.

  3. Nie bardzo rozumiem utożsamienia aspiracji do uczestniczenia w kulturze wyższej poprzez czytanie z ‚samopodnoszeniem’, mającym zmienić los zdeterminowanej (głównie ekonomicznie, jak rozumiem) jednostki.

    Charakterystyczne dla naszych elit intelektualnych wyższościowe i pogardliwe nastawienie wobec ludzi bez kapitału kulturowego stanowi przecież ideologiczny instrument, za pomocą którego ci pozbawieni tego kapitału mogą go nabyć za cenę wyzbycia się swoich klasowych interesów :)

    Na przykład społeczna legitymizacja transformacji ustrojowej – czy gdyby nie medialna i płynąca ze strony rozmaitych autorytetów intelektualnych i kulturalnych propaganda wyższości kasty inteligenckiej (o poglądach liberalnych) nad masami, propaganda wstydu – nie wybuchłyby masowe bunty w odpowiedzi na reformy Balcerowicza?

    Ale chyba nie wybuchły – jeśli sięgać (z bólem) do stereotypów, to ‚typowy Polak’ w (przynajmniej w III RP) raczej będzie odczuwał ‚aspiracyjną’ wyższość wobec swojego sąsiada, od którego jest lepszy bo (…. ) niż solidarność z tym sąsiadem opartą, chociażby na wspólnym interesie ekonomicznym. To jednak wymagałoby uczciwego uznania własnej przynależności do innej klasy, niż do tej, do której chciałoby się przynależeć (a której emblematem jest ‚wyższa kultura’ razem z przynależnym jej zestawem postaw i poglądów, w tym również (a jakże) stereotypow i przesądów (nierzadko równie durnych i opornych na rzeczywistość co najbardziej toksyczne konserwatywne ‚zdroworozsądkowe prawdy’).

    Kultura ‚wyższa’, przynajmniej w Polsce została utożsamiona z sentymentami klasy średniej (a może i wyżej niż średnią) i, co za tym idzie, jej interesami ekonomicznymi. Ta relacja została w ten sposób ustawiona przez autorytety intelektualne i kulturalne naszego kraju już dawno i generalnie ciężko zaobserwować jakiekolwiek odstępstwa od tej reguły.

    Bunt wobec tej sytuacji jest naturalny – kultura powinna (i jest z natury rzeczy) egalitarna, oddolna, wytwarza się w każdym momencie gdy zachodzi komunikacja, etc.
    Kultura może mieć swój aspekt hierarchiczny (są trudniejsze teksty i idee, wymagające przygotowania i tak dalej), ale nie powinien to być jej element nadrzędny. Kultura nie może stać w opozycji do ‚prostych ludzi’ bo ostatecznie przegra, obumrze, stanie się skansenem dla kliki wiecznie tych samych dziadów i ich uczniów – wyalienowanych od reszty społeczeństwa i powtarzających w kółko te same prawdy, które z częstokroć interesują tylko ich. Nie tym jest literatura, nie tym jest kultura. I naturalnie, wokół zakwitnie ‚żywa’ kultura, obojętna, a może nawet antagonistyczna wobec dotychczasowych kanonów. Ze szkodą dla obu stron, zapewne – ale ostatecznie i tak przeważy ta popularna, bo w tej mogą odnaleźć swoje miejsce żywi, autentyczni, nieprzeżarci wstydem ludzie – a to znaczy, że jest żywa.

    Traktowanie np. wielkiej literatury (np. Manna i jego pełnej uroku powieści, do której ponoć nawiązuje Tokarczuk gdzieśtam) jako przepustki do wyższej kasty, w której można siać pogardę wobec prostaczków, jest oburzającą dla mnie instrumentalizacją tej literatury, czymś absurdalnym i antyludzkim, przeważnie zaprzeczającym wartościom, o których mówią wielcy pisarze.

    W ogóle, jeżeli wyżsość ‚wysokiej’ kultury i literatury (wobec np. kultury popularnej) ma polegać tylko i wyłącznie na tym, że operuje ona kodami i odwołaniami zrozumiałymi dla garstki wykształconych osób (zamiast, na przykład, poruszać tematy i wątki życiowo istotne z punktu widzenia takiego właśnie nieoczytanego ‚idioty’), to udowadnia tylko i wyłącznie jej impotencję – i nic dziwnego, że nikt w Polsce nie chce czytać, i nic dziwnego, że odpowiednio wytresowani odbiorcy czy współtwórcy tej rzekomo ‚wysokiej’ kultury nie rozumieją prostaczka i nim gardzą.

    To wszystko jest zbudowane na wstydzie – libkowe komentarze broniące Tokarczuk są tak wyzbyte jakiejkolwiek indywidualnej (niestadnej) perspektywy, wrażliwości, inteligencji, kontaktu z rzeczywistością (nie mówiąc o próbie – a może umiejętności? – zrozumienia ‚prostaczków’), że mam nieodparte wrażenie, że również te postawy świadczą o głębokich kompleksach – jeśli ‚kultura’ jest hierarchiczna, to znaczy, że jest dana z zewnątrz; bez niej jestem nikim (zwykłym prostaczkiem?), aby być ‚kimś więcej’ muszę to nieustannie potwierdzać, udowadniać – a więc powtarzać frazesy, które elita uznała za prawdy objawione, wychwalać uznane autorytety, gardzić prostakiem, i podbudowywać tym samym mit o hierarchiczności kultury. Są jak dzieci w szkole, którym tak strasznie zależy na pochwale pani nauczycielki, że wyuczyły się wszystkiego na pamięć (czy ze zrozumieniem, to inna rzecz).

    W ogóle to przekonanie jest zawarte w każdej z trzech powyższych opinii w artykule, a mnie brakuje innej postawy (wydaje mi się, że jednak dominującej wśród głosach oporu wobec słów Tokarczuk), która dopuszcza, że dana każdemu człowiekowi indywidualna wrażliwość i inteligencja, jeżeli nie zostały zniszczone przez wstyd i narzuconą przemocą perspektywę, nie potrzebują ani wykształcenia, ani żadnego ukierunkowania przez autorytety, żeby postrzegać rzeczywistość w sposób zniuansowany i tym samym uniknąć pułapki przyjęcia za pewnik np. „zdroworozsądkowych” konserwatywnych przesądów, jakie chętnie przypisuje się ‚ludowi’ (bo rozumiem, że na tym miałaby polegać wg liberałów i innych zwolenników ‚oświecania mas’ ta moralna siła danej z góry ‚wyższej’ kultury – że uniknie się ‚faszyzmu’, na który w końcu jest skazany każdy, kto do niej nie aspiruje :) ) Oczywiście, nie wyklucza się to z poszerzaniem perspektyw intelektualnych, filozoficznych, światopoglądowych – ale upierałbym się, że żadna z tych rzeczy właściwie nie może autentycznie zaistnieć, o ile będzie ona ufundowana na wstydzie zamiast na akceptacji własnej tożsamości, zrozumieniu siebie i najbliższego otoczenia.

    Nie wiem, czy powyższy pogląd ma wiele wspólnego z ‚filozofią katolicką’ – dla mnie brzmi to nieco trywializująco i paternalistycznie, podobnie jak scharakteryzowanie jedynej postawy która odrzuca dydaktykę wstydu wobec ‚mas’ jako charakteryzującej ‚faszyzmy’. Okej, ale w tekście brakuje jeszcze wzmianki o prawdziwie antyelitarnej postawie – powtórzę: skąd ten pogląd, że aspiracje do wyższej kultury („wyższe pojęcia o życiu”, zabawne) miałyby w jakimkolwiek stopniu wiązać się z „budowaniem lepszego, bardziej sprawiedliwego świata”? Przecież bywa kompletnie na odwrót, a w kontekście słów Tokarczuk mamy do czynienia z jakąś groteskową karykaturą tej wizji.

    W ogóle to jest komentarz na temat edukacji, dydaktyki opartej na wstydzie i wyższościowości – i o tym, że jest ona przeciwskuteczna, że zabija autentyczność w człowieku i autentyczną kulturę, że odbiera prawo do głosu we własnym imieniu (a więc między innymi, niestety, świadomość klasową), tępi krytyczne myślenie i prowadzi ku kompletnemu ujednoliceniu opinii. Nie widzę w tym jakiejkolwiek emancypacji.

    Odnośnie wtrętu o ‚ludomanii’ i faszyzmach – tak, fajnie promować np. zdrowy sposób odżywiania się, ale warto też uświadomić sobie, że wielu ludzi nie stać na zdrowe odżywianie się, podobnie jak nie stać ich na sensowne badania lekarskie w terminie, a może i na realizację bardziej fundamentalnych potrzeb. W związku z tym chyba miałoby sens stwierdzenie, że problem nie leży w sposobie życia czy nawet światopoglądzie ‚ludu’, a w nierównościach ekonomicznych i odbieraniu głosu, dominacji dyskursu medialnego przez neoliberałów (a więc w zawłaszczeniu kultury przez elity i otoczeniu go murem wykluczającym ‚lud’ i wszystko, z czym się on kojarzy). Wiele już napisano o tym, że to operowanie właśnie ‚dydaktyką’ wstydu i pogardą wobec tych ‚niewykształconych mas’ między innymi przez nasze liberalne intelektualne i kulturalne elity ostatecznie doprowadziło do władzy PiS – co przy wszelkich wadach tej sytuacji jest przynajmniej o tyle dobrze, że przynajmniej ‚lud’ głosuje chociaż po części zgodnie ze swoim interesem ekonomicznym, co oznacza że wyzbył się wstydu i odzyskuje podmiotowość. Szkoda, że jest to podmiotowość sformatowana przez konserwatywnych doktrynerów, homofobów i też, po części, neoliberałów – ale wciąż może być jeszcze gorzej :) Wiele już napisano, ale ja mam poczucie, że wciąż za mało – o czym świadczą nieustannie wyższościowe postawy np. obrońców Olgi Tokarczuk.

    1. fronesis pisze:

      z kim ta polemika?

  4. ICHWILLCHEMIKERWERDEN pisze:

    No to wtrącę swoje trzy grosze. W ferworze dyskusji po słowach Tokarczuk wypowiedział się także Janusz Rudnicki. Do Rudnickiego i jego publicznie głoszonych poglądów mam całą litanię zastrzeżeń, ale w tej sprawie – moim zdaniem – trafił w sedno. Zacytuję obszerniejszy fragment jego felietonu w „GW”, aby wiadomo było o czym mowa:

    „Książka to ani chleb, ani igrzyska. No, chyba że powstaną takie, które i wpierdolić można i pobawić się nimi też. Przy czym, to nie są „idioci”, ci, którzy nie czytają, to są po prostu inni ludzie. I nic złego w tym, że pod strzechami nie wyrywają sobie książek z rąk, ponieważ książka dzisiaj nie jest niczym aż tak ważnym. Ten piedestał, na którym stała dziś już się jej nie należy. Odkryłem i odkrywam ludzi, którzy literatury pięknej przeczytali mniej niż kot napłakał, a są zupełnie normalni. Przecenia się książkę, tę starą, minoderyjną ciotę, której nie należy się już wcale miejsce na piedestale, dziś dobry serial naprawdę jest od niej lepszy. Powtórzę się, literatura ciągle jeszcze cieszy się statusem świętej krowy. A nie powinna. Może ona robić za piąte koło u wozu, i żyć sobie grzecznie w bagażniku. Traktowanie jej dalej z pokorną estymą nie ma już sensu, bo nie ma ona na wyłączność funkcji, którymi pyszniła się wcześniej”.

    Tokarczuk i osoby z nią polemizujące popełnili – moim zdaniem – kardynalny błąd, uznając literaturę za wartość, którą była za czasów Mickiewicza. Nic z tej wartości już jednak nie zostało w trzeciej dekadzie XXI wieku. Moja (i Rudnickiego) interpretacja nie pasuje zatem do Twoich uwag o komunizmie, liberalizmie i faszyzmie, bo w każdym systemie uznajesz literaturę i obcowanie z nią za ‚kapitał kulturowy’, ów ‚kapitał kulturowy’ – za ‚dobro’, a fundamentalne różnice polegają na stosunku do dystrybucji tego ‚dobra’. Ja sądzę, że powszechne oczytanie społeczeństwa nie jest wcale motorem postępu ludzkości i dobrostanu jednostek. Znam wiele osób, które beletrystki nie czytają (choćby dlatego, że nie mają na to czasu lub mają inne zainteresowania), a „idiotami” nie są, niezależnie od tego czy legitymują się wykształceniem podstawowym, czy wykładają na uczelniach. Ludzie nauki oczywiście czytają dużo (i sami piszą), ale dla wielu z nich lektura kończy się na fachowych artykułach, monografiach i opracowaniach. Jakoś to mnie nie martwi – ani szewc, ani fizyk atomowy nie musi znać dzieł Tokarczuk i Mickiewicza, mają bowiem inne kompetencje. Ta nieznajomość nie czyni ich przecież ułomnymi, a brak tzw. ‚kapitału kulturowego’ – idiotami. Powszechne oczytanie społeczeństwa nie jest wcale motorem postępu ludzkości i dobrostanu jednostek. Jest to równie ważne jak, dajmy na to, ‚kapitał kulturowy’ związany z umiejętnością gry w szachy. Ta ostatnia dawno już przestała być ‚królewską grą’ kojarzoną ze społecznym prestiżem, trafiła pod strzechy, a nawet na miejskie place i do parków, gdzie stoją publiczne szachownice. Jakoś jednak nie słyszę, także ze strony ludzi lewicy, nawoływań do edukacji i podnoszenia mas przez naukę rozgrywania arcymistrzowskich gambitów i końcówek. Ciekawe dlaczego.

  5. fronesis pisze:

    „Nic z tej wartości już jednak nie zostało w trzeciej dekadzie XXI wieku. Moja (i Rudnickiego) interpretacja nie pasuje zatem do Twoich uwag o komunizmie, liberalizmie i faszyzmie, bo w każdym systemie uznajesz literaturę i obcowanie z nią za ‚kapitał kulturowy’, ów ‚kapitał kulturowy’ – za ‚dobro’, a fundamentalne różnice polegają na stosunku do dystrybucji tego ‚dobra” Gdzie tam wyczytałeś, że ja jakoś definiuję to dobro?
    Owszem uznaję za takie dobro np. samą zdolność czytania i pisania. Ale to w odróżnieniu od dawnych przekonań nowoczesnych nie neguję tego, że oralność (patrz np. Ong) też jest wartościowa. Literatura jest kapitałem kulturowym, podobnie jak zdolność do dekodowania sensów oglądanych seriali na netflixie. Literatura to przecież nie tylko jakieś martwy społecznie Mickiewicz (choć pewnie nie do końca jak widać), ale na przykład Terry Pratchett. Tę fiksację na literaturze sobie sam wyczytałeś z powodu tego, że spór był o Tokarczu, w notce występuje np. przykład gastronomiczny. Dobrem które ja bym komunistycznie udostępniał jest np. turystyka w stylu PTTK, szlaki, schroniska, etc. Notka celowo porusza się na dużym poziomie ogólnosci.

    1. ICHWILLCHEMIKERWERDEN pisze:

      Zarzuciłeś mi coś, więc pozwól na ripostę.

      „Komunizm (socjalizm radykalny) – tu sprawa jest prosta, dobra takie jak (…) obcowanie ze sztuką, literaturą (…) powinny być jak najszerzej dostępne (…)
      (…) jesteś komunistą (socjalistą radykalnym) wtedy gdy uważasz, że a) coś jest cenne, jest dobrem (np. możliwość obcowania z literaturą) (…)
      1. Komunizm (socjalizm radykalny): Uważasz, że coś jest dobrem (np. kapitałem kulturowym) i chcesz się nim podzielić, chcesz edukować tak aby inni mogli się nim cieszyć. (…)
      2. Liberalizm (neoliberalizm): Uważasz, że dobra takie jak kapitał kulturowy przynależą jednostkom gdyż one sobie na to zasłużyły (…)
      3. Faszyzm(y): Uważasz że dobra takie jak kapitał kulturowy przynależą elitom, ale wiesz też, że warto „trzymać” innych w świecie determinizmów, nie pozwolić im się „podnosić” (…)”

      Kapitał kulturowy uważasz zatem bezsprzecznie za dobro – choć trochę myli mnie to, że raz za dobro uważasz „obcowanie z literaturą”, a w innej wypowiedzi „możliwość obcowania z literaturą”, a to nie to samo. Oczywiście zgadzam się z oceną możliwości obcowania z literaturą i do niej dostępu, tu zresztą nie widzę wielkich ograniczeń. Biblioteki są darmowe (a czytelnie, szczególnie w wielu mniejszych filiach, najczęściej puste), szafy bookcrossingowe działają i nikt dostępu do literatury narodowi nie wzbrania. Ale poziom czytelnictwa (prawie 30% Polek i Polaków nie ma w domu książek, ponad 60% w zeszłym roku nie przeczytało ani jednego egzemplarza) jest jaki jest. Zatem od możliwości do chęci korzystania z niej, czy mówiąc nawet kapitalistycznym językiem rynku od sporej podaży do miernego popytu, droga w tym przypadku daleka. Nie martwi mnie to jakoś.

      Oczywiście książka książce nierówna. Też wolałbym być absolwentem Uniwersytetu im. Terry’ego Pratchetta niż UAM. Czy wypowiedź Tokarczuk to lapsus, czy jak piszesz w innym miejscu „liberałka z niej wyszła”? Raczej to drugie, choć warto zapytać noblistki, czy ludzi czytających książki Katarzyny Grocholi i Blanki Lipińskiej uważa za „idiotów”, a nie za „krajanki i krajanów (…) którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość”. Mam pewne przekonanie graniczące z pewnością, że Blanka Lipińska wprost marzy o tym, by jej książki pod strzechy trafiały (i w dużej mierze już tego dokonała). A my odpowiedzmy sobie sami na pytanie, czy lektura tak popularnych dzieł Lipińskiej „podnosi” jej czytelniczki i czytelników.

      Plus za wspomnienie Onga, oralność i piśmienność to w tym kontekście ważne kategorie. Ale – tu pozwolę sobie na wartościowanie – sama umiejętność obcowania z literaturą (wszystko jedno, czy chodzi o Tokarczuk, Mickiewicza, Pratchetta, Grocholę czy Lipińską) jest dla mnie na poziomie dekodowania seriali z netfliksa. Nawet jeżeli te książki są odsłuchane z audiobookowych nagrań. Zdolność pisania i czytania, jako kompetencja komunikacyjna, ma zupełnie inną doniosłość i wagę – trudno to nawet porównywać. I oczywiście, masz rację co do turystyki, szlaków i schronisk jako publicznych dóbr, ale ja dodałbym tu znacznie ważniejszą naukę języków obcych (na żadnym innym egzaminie ósmoklasisty różnice między uczennicami i uczniami ze wsi i z miasta nie były tak duże na niekorzyść tych ostatnich jak na egzaminie z angielskiego). Na tym bym się skupił, a nie na Tokarczuk i całym tym lipcowym shitstormie.

      Na zakończenie: może i zafiksowałem się na literaturze, ale chyba nie aż tak bardzo skoro podczas pandemicznych wideokonferencji, w tym występów w TV, lwia część dyskutujących osób wszystkich opcji (od Zandberga do Bosaka) fetyszyzowała książki (różne) pokazując się z potężną biblioteczką w tle. Ja laptop miałem z kuchni, mając za sztafaż rondel, patelnię i deskę do krojenia. Gotowanie to ‚kapitał kulturowy’ cenniejszy od czytelnictwa, więc nie rozumiem dlaczego byłem w tym osamotniony. „Chyba że powstaną takie [książki], które i wpierdolić można”, cytując znów Rudnickiego.

Dodaj komentarz