Wczorajszy dzień upłynął mi pod znakiem prostych historii. Zaczęło się od „Kapelusza pełnego nieba” Pratchetta w nowym przekładzie Cholewy. Zaczęło się tak dobrze, że od porannej kawy nie mogłem się długo oderwać. Wieczorem z kolei byłem na „Iluzjoniście”, wyświetlanym za darmo (w mało przychylnej atmosferze Pasażu Kultury) z okazji festiwalu „Animator”.
Obie historie urzekły mnie swym staroświecko-uniwersalnym urokiem. Zbyt duża ilość patriarchalnego, męskiego punktu widzenia (nie dziwota, w końcu film oparto na na poły biograficznym scenariuszu z życia Jacquesa Tati wł. Tatischeff) w filmie Sylvaina Chometa równoważyła się z wiedźmowatą dawką żeńskich bohaterek u Pratchetta.
Tak jak u Chometa urzekały lekko akwarelowo narysowane dalsze plany, u Pratchetta z kolei zniewalające było uczucie oswojenia z jego (naszym) światem wraz z jego (świata) „ontologią”. W obu prostych historiach zachowano balans pomiędzy ontologią ich świata a fabułą, która trzyma nas „przy” opowieści i nawiązaniami intertekstualnymi.
Te ostatnie są niezbędne abyśmy mogli poczuć się dobrze jako „wyrafinowani” odbiorcy w czasach (po)postmodernistycznych. Fabuła pozwala poczuć „ilussio”, które zabiera nas do wnętrza opowieści a ontologia, choćby szkicowa spaja całość (i zadowala intelektualnie – przynajmniej mnie).
I jak nie przeszkadza mi nawet cokolwiek niedzisiejszy i lekko nachalny dydaktyzm „Iluzjonisty”, tak nie niepokoi mnie zbytnio drugofalowy, dyskretnie wiccański charakter Pratchettowskiego feminizmu.
Proste opowieści mają to do siebie, że pozwalają na chwilę zawiesić tryb odbioru w stylu „zrzutów z wątroby”, czego wakacyjnie życzę.
p.s. Szczęśliwie w tym tygodniu obejrzałem też inną prosta historię – „Melancholię” von Triera. Nię będę się o niej rozpisywał, zrobił to już MRW (tu i tu).